"Czas wyborów" Tracey Mathias



"Myślenie o przeszłości było równie nie do zniesienia jak myślenie o przyszłości. Byka w stanie myśleć jedynie o tym, co działo się tu i teraz, o deszczu bębnącym o szybę, o zapadającej ciemności, o jego oddechu na swojej skórze.
Tylko o tym.
I aż o tym."

Przyzwyczailiśmy się, że fantastyka to gatunek bardzo oderwany od rzeczywistości. Opowiada o czym, co w naszych realiach nie ma szans się wydarzyć, bo i atak kosmitów raczej nam nie grozi, a o pobór do głodowych igrzysk czy przyjęcie do Hogwartu może się wydarzyć co najwyżej w snach. W oderwaniu od takich przyzwyczajeń przychodzi do nas Tracey Mathias, której książka określana jest jako młodzieżówka, ot po prostu, ale dla mnie to urban fantasy. 

Wielka Brytania wystąpiła z Unii Europejskiej, a władze objęła Partia o poglądach skrajnie nacjonalistycznych. Poza wzmożoną walką z narkotykami, podniesieniem poziomu bezpieczeństwa czy aktywizacji młodzieży w polityce, zaczynają forsować ustawę o imigracji i prawie pobytu, opierającej się na wprowadzeniu "British Born", czyli wszyscy ludzie, który nie urodzili się w Wielkiej Brytanii, mają ją natychmiast opuścić, chyba że żyją w niej conajmniej 35 lat. 
A Zara urodziła się poza granicami kraju, a to że od małego żyje wraz z matką w Londynie nie ma dla władz znaczenia. Gdy tylko zaczyna się gorączka propagandy, nakłaniająca by zgłaszać się do kontroli, która ma orzec kto może zostać, a kto musi udać się do punktów deportacyjnych. Dodatkowo plakaty przypominały, że jeśli ktoś zna ludzi przebywających w mieście nielegalne, to obywatelskim obowiązkiem jest to zgłosić policji. Dziewczyna ma jednak na głowie jeszcze inne zmartwienie. Zmartwienie, któremu na imię Ash. 

"No, nieważne. Wróćmy do Lewisa. Lewis jest za Partią i kiedy się dowiedział, że nie głosowałem na niego w szkolnych wyborach, powiedział, że to tylko polityka i nasza przyjaźń na tym nie ucierpi. Ale dla mnie to nie jest "tylko" polityka. Nie teraz. No i do jakiego stopnia można nienawidzić czyichś poglądów i czynów, ale nadal lubić tę osobę? Nie wiem. Nie mam pojęcia."

Tytuł "Czas wyborów" ma podwójne znaczenie. Z jednej strony mówi o decyzji przed którą stoi główna bohaterka książki, ponieważ musi wybrać między powiedzeniem prawy o tajemniczej śmierci siostry Asha - Sophie, a bezpieczeństwem swoim i swojej mamy. Z drugiej akcja powieści odbywa się w czasie wyborów rządowych, gdzie prawicowa Partia stoi w kontrze do lewicowej Koalicji. Już samo to jest bardzo ciekawe i daje nam nadzieję, że autorka wnikliwie przygotowała każdy element tej książki. Tak w istocie jest. Zaczynając od zbudowania wciągającej fabuły, poprzez stworzenie wielowymiarowych, skomplikowanych bohaterów, i to nie jedynie tych głównych, bo i drugoplanowe postaci nie robią tu tylko za tło, aż po wartą akcję, towarzyszące jej napięcia i zwroty w historii. Każdy z tych puzli łączy się z innym i razem tworzą całkiem barwną i ekscytującą lekturę. Szczególnie, że w jej trakcie razem z Ash'em i Zarą możemy rozwiązywać zagadkę śmierci Sophie. Więc po tą futurystyczną wersą przyszłości, mamy tu jeszcze wątek kryminalny. Nie obyło się co prawda bez małych przestojów, bo przez wprowadzenie retrospekcji pęd akcji czasem wyhamowuje, ale to tej książce bardzo pasuje. Gdybyśmy przez całe 450 stron jechali na pełnej petardzie, moglibyśmy nie dociągnąć do mety. Więc jako całość bardzo mi się podobała. Szczególnie te postacie drugoplanowe, które choć występują w książce rzadko, a mimo to są bardzo wyraziste i uczą nas, że nikt nie jest czarno-biały niesamowicie mi się podobały. 

"Czyste szaleństwo to najwyższy rozum."

Myślę, że autorka z niezwykłą precyzją pakazała nam błędy systemu, choć widać, że nie chciała zrobić tego na realnych przykładać. Przypomniała nam jak działa propaganda, jak łatwo przychodzi szufladkowanie na "lepszych" i "gorszych" i co się dzieje, gdy u władzy znajdą się ludzie pełni chorych wizji. Niby młodzieżowki czyta się tylko dla rozrywki, a jednak tu po za nią, znajdziemy całkiem sporo wartości, niezależnie od własnych poglądów, ponieważ autorka nie forsuje swoich przekonań, a jedynie trafnie stawia pytania, które zostają z człowiekiem na dłużej niż jeden oddech. Dla mnie? Strzał w 10.

Bastuba 

"Kołysanka z Auschwitz" Mario Escobar




"Ludzkie istoty są ulotnymi tchnieniami pośród huraganu otaczających nas okoliczności, ale historia Helene przypomina nam, że możemy być panami własnego losu, nawet jeśli dosłownie cały świat jest nam przeciwny."

"Błoto, ograniczenia pod prądem i slodkawa woń śmierci - tym Auschwitz był dla nas, tym zapisał się w naszej pamięci."

Niektóre książki pozwalają nam oderwać się od świata zewnętrznego, zapomnieć o tym co złe i cieszyć się czasem spędzonym na miłej i pokrzepiającej lekturze. Ale nie wszystkie mają nas zostawić z uczuciem błogiego spokoju. Czasem autor chce nas wytrącić z bańki niepamięć w której tak chętnie się zamykamy. Bo o ważnych wydarzeniach trzeba pamiętać. Trzeba więc o nich mówić i trzeba pisać. Escobar to właśnie zrobił. Wstrząsnął i przypomniał. 

"Ideom nigdy nie udaje się w pełni zdławić uczuć."

"Zrozumiałam, że być matką to coś znacznie więcej, niż wychowywać dzieci; to naginać duszę, aż własne ja na zawsze połączy się z ich pięknymi niewinnymi twarzami."

"Uśmiechnęłam się. W tym momencie uświadomiłam sobie, że zawsze stałam wyżej od niego i wszystkich zabójców rządzących tym piekłem. Potrafili w ciągu kilku sekund odebrać życie dziesiątkom tysięcy ludzi, ale nie umieli dać życia. Jedna dobra matka jest warta więcej niż cała mordercza machina nazistowskiego reżimu."




Helene Hannemann, niemka, która już jako nastolatka zakochała się w cygańskim chłopcu, szybko musiała się nauczyć, że czasem za miłość trzeba drogo zapłacić. A choć Johann nie pochodzi z bogatej rodziny i na każdym kroku napotykają trudności i nieprzyjemne spojrzenia, w końcu po małej urzędowej batalii pobierają się. On zaczął pracę w Berlińskiej Filharmonii, bo jako skrzypek potrafił oczarować publikę, a ona wykształciła się na pielęgniarkę. Z czasem znaleźli dla siebie spokojny kąt i z każdym kolejnym dzieckiem, które witali na świecie stawiali się szczęśliwsi. Aż przyszedł rok 1936 i sielanka ich berlińskiego życia zaczęła się kończyć. Najlepiej Johann stracił pracę, bo dla Romów nie było tam już miejsca, potem przestano wpuszczać ich do publicznych parków czy kina. Nic nie było jednak tak straszne jak oświadczenie, które któregoś majowego poranka 1943 roku wygłosił w jej kuchni policjant. Jej mąż oraz 5 dzieci miała trafić do obozu stworzonego specjalnie dla nich. Dla Romów. Helene jako aryjki ten rozkaz nie dotyczył. Była jednak matką i bardzo kochała męża, więc niewyobrażała sobie ich porzucić. Razem dotarli na dworzec, razem wsiedli do bydlęcego pociągu i razem powitali peron nad których widniał napis "Auschwitz". Ich nowy dom, w którym najlepszym przyjacielem będzie strach, a w którym Helene otworzy przedszkole dla dzieci. Mały cud w piekle. 


" - Jedno jest pewne: wszyscy umrzemy. Ale jeśli możemy kogoś uratować, warto codziennie podejmować walkę."

"Każdy kolejny dzień w Auschwitz oznaczał przeciąganie agonii, trzymanie duszy w więzieniu za okrutnymi kratami obojętności naszych katów."

"Do tej pory nie wiedziałam, że dzierżenie w ręku czyjegoś życia lub czyjejś śmierci jest jeszcze gorsze niż odczuwanie zagrożenia wiszącego nad naszym własnym życiem."

Historia, którą chciał nam opowiedzieć Escobar zdążyła się naprawdę. Ale to nie jest książka historyczną, tylko fabularną. I to jest jej wielki plus. W sposób niepodręcznikowy autor przybliża nam realia życia, a raczej egzystowania, w Auschwitz, które poznał studiując źródła i rozmawiając z historykami. Jednocześnie porusza też inną tematykę, niż to co najczęściej się opisuje, bo na swoich bohaterów wybrał rodzinę Romów, a nie Żydów. To zaś sprawia, że akcja toczy się w Auschwitz II, czyli Birkenau, w tzn. obozie cygańskim. Przedstawiona zostaje nam również postać doktora Mengele, którego nazwisko sprawia, że krew cierpnie mi w żyłach, a który tylko po kilku scenach "Kołysanki z Auschwitz" zasłużył sobie w pełni na miano "doktora Śmierć". Choć Escobar opisuje nas tego essesmana też w inny sposób, nie tylko jako rzeźnika, który przeprowadzał okrutne eksperymenty na dzieciach. Helen jako obozowa pielęgniarka miała z mężczyzną częste kontakty, w książce możemy więc przeczytać co czuła i co o nim myślała. Wszystko to jest oczywiście wyobrażeniem autora, choć pierwszoosobowa narracja jest wyjątkowo wstrząsająca i realistycznie rozegrana. Daje również do myślenia, bo zadaje takie pytania jak: czy ktoś może być tylko dobry lub zły, oraz rozpatruje, gdzie kończy się człowieczeństwo. Do czego człowiek może się posunąć, nie zatracając swojej duszy. Wybranie tej formy przekazu przybliża nas również do samej Helene, poznała wczuć się w jej sytuację i zrozumieć jej zachowanie, choć w pełni nigdy nie będzie to możliwe. Ta dezorientacja, gdy z poukładanego świata logiki i dostatku trafia do obozu, gdzie zasady nie mają z rozsądkiem nic wspólnego, a brakiem podstawowych środków do zaspokojenia ludzkich potrzeb nikt się nie przejmuje... Tak, Mario Escobar wiarygodnie zobrazował nam świat, który znamy na szczęście tylko z opowieści. 

"Kiedy do głosu dochodziły uczucia, wszyscy byliśmy bliscy załamania. Jedyny sposób na przetrwanie polegał na tym, by starać się jak najmniej myśleć i przytępić uczucia."

"Wolałam widzieć w nazistach bezduszne potwory. Im bardziej ludzkie przejawiali zachowania, tym mocniej mnie to przerażało, ponieważ oznaczało że każdy z nas może się stać takim nikczemnikiem jak oni."

"Wydawało mi się to niemal świętokradztwem, lecz potem pomyślałam, że dopóki dzieci śpiewają, świat wciąż ma szansę na ocalenie."

Zaczynając "Kołysankę z Auschwitz" wiedziałam że ta książka będzie miała na celu nas wzruszyć, zszokować i złamać serce. Nie obroniło mnie to w żadnym procencie przed tym jak smutna była to lektura. Nie mam dzieci, nie znam więc miłości, która popchnęła Helene Hannemann, by wyruszyć do obozu za swoimi dziećmi, bo nie chciała ich zostawić. Mam nadzieję, że nienawiści której doświadczyła od ludzi, uważających, że ona i jej dzieci, uznane za Cyganów, są gorszym "gatunkiem", również nigdy nie doświadczę. Ze wszystkich okropieństw o jakich pisze Escobar najbardziej uderza mnie to jak bardzo człowiek może CHCIEĆ zniszczyć innego człowieka. Człowieka, który niczym się od niego nie różni. Choć nie. W sumie, gdy na scenę wkroczył Mengele czy Irma Grese można zauważyć, że w obozie były zwierzęta. Ale nie byli nimi więźniowie.

Czy da się ocenić taką książkę i nie emanować uczuciami, które przebijały nas podczas lektury? Chyba nie. Mnie tematyka obozowa niezmiennie od lat doprowadza do łez, a ta ilość bólu, która przepływa przez "Kołysankę...", jest nie do zignorowania. Może być to zasługa pierwszoosobowej narracji, albo szczegółów jakich nie szczędził nam autor, w każdym razie trzeba przyznać, że wywiązał się z zadania znakomicie. Nie tylko przypomniał nam tę historię bardzo dokładnie, zrobił to również bez podręcznikowej obojętności, co dodatkowo zachęca do lektury. Podoba mi się, że na końcu zostały podane nam fakty i mała historyczna notatka. Właśnie takie książki są nam najbardziej potrzebne.

"(...) z całego serca znienawidziłam doktora Mengele. Jego i wszystkich nazistów w obozie. Katowali nasze ciała, ale było im mało - wypaczali dusze, aby odebrać nam to, co mieliśmy najcenniejszego: nasze człowieczeństwo."

"Przestajemy istnieć, jeśli nie ma na tym świecie nikogo, kto by nas kochał."

Bastuba 


"Poczuj grunt pod nogami" Svend Brinkmann


"W kulturze przyspieszenia mamy robić więcej, lepiej i dłużej, nie zwracając uwagi na treść albo sens tego, co robi. Rozwój stał się celem samym w sobie. Naszym centralnym punktem odnosienia zostało "ja": kiedy sądzimy, że jesteśmy bezbronni wobec świata, który jawi się jako "globalna nawałnica", skupiamy się bardziej na sobie i niestety stajemy się przez to jeszcze bardziej bezbronni."

W XXI wieku wszyscy jesteśmy zorientowani na nasze "wewnętrzne ja". Na zewnętrzne zresztą też. Doprowadziły do tego media promujące ideał piękna dla wielu nieosiągalny, jednocześnie mówiąc nam co mamy zrobić, krok po kroku, żeby zdobyć pracę, miłość i szczęście. Widząc że to się sprawdza, powstało wiele publikacji coachingowych, od poradników uginają się półki, a ludzie jak byli zapatrzeni w siebie i niespecjalnie szczęśliwi, tak nadal są. Mimo tego w kolejnych książkach nie pojawiły się nowe treści. Przynajmniej aż do premiery "Poczuj grunt pod nogami", która zbiła to, co czytaliśmy w poradnikach do tej pory. Nie wiem czy u nas trafi to na podatny grunt, ale warty uwagi jest ten tytuł na pewno.

"Moim celem jest przede wszystkim odnalezienie w myśli stoickiej odpowiedzi na niektóre z wyzwań współczesności." 

Cała książka podzielona została na wstęp, rozdziały w stylu "7 kroków do..." i podsumowanie z małą lekcją historii. Można pomyśleć, że skoro autor ma na celu obalenie tych pozycji które już mamy na rynku, a które ten uważa za nie tylko niepomocne, a wręcz szkodliwe, to przekazywanie swojej wiedzy w ramach podziału na kroki to jak hipokryzja. Jednak nie. To raczej forma uproszenia, by łatwiej przedstawić treść, a może też trochę puszczenie oka do tych coachów, których neguje. Żeby nie napisach krytykuje. O czym więc pisze Svend? A o tym, żeby myśleć bardziej negatywnie (a o śmierci to już zwłaszcza), żeby częściej mówić "nie", zamiast na wszystko się zgadzać oraz, czym kupił mnie totalnie, upomina, żeby coraz to nowsze biografie gwiazd czy ludzi sukcesu, zastępować powieściami, które o wiele lepiej pokazują ludzkie życie i emocje. A co nam to da? Jeśli zrozumiemy jak kruche jest "tu i teraz", będziemy czerpać więcej radości z codziennych obowiązków i docenimy to co mamy. Ładniej przyjdzie nam też mierzyć się ze stresem, kiedy wyobraźmy sobie co najgorszego może się zdarzyć, jeśli w ważnej dla nas chwili nawalimy. Oblany egzamin? Są poprawki. Ominęliśmy naszą stację? Są powrotne. Rzucił nas chłopak? Tego kwiatu..., prawda? Jeśli nastawimy się na najgorsze, wszystko co przyjdzie do nas dobrego, nie odbierzemy jako oczywiste, tylko z radością będziemy się tym cieszyć podwójnie.

"Większość rodziców zna ten rodzaj wszechogarniającej desperacji, gdy małe dziecko nie przestaje płakać i nie może zasnąć. Takie zwątpienie bardzo szybko zmieni się w radość z istnienia dziecka, jeżeli przypomnimy sobie o jego śmiertelności. Epiktet powiedziałby, że lepiej kołysać w ramionach dziecko pokrzykujące niż martwe, a my możemy nauczyć się lepiej wytrzymywać ten krzyk dzięki negatywnej wizualizacji."

Oczywiście każda metoda znajdzie tak samo zwolenników jak i przeciwników. Ostatecznie nie jest tak istotne co nam daje szczęście, jeśli faktycznie je czujemy. A nie jest to wcale takie popularne uczucie w erze pośpiechu, gdzie znalezienie czasu na analizowanie swoich uczuć nie jest łatwe. I mimo, że Svend krytykuje ten pęd, takiego skupienia się na tych wewnętrznych głosach, też nie uważa za dobry ruch. W sumie wszystko to co bombarduje nas w mediach, w tej książce jest, delikatnie mówiąc, odradzane. Na szczęście znajdziemy tu coś więcej niż tylko samą krytykę, a na każde "nie rób tego", jest "możesz zrobić to i to". Tu kluczem jest właśnie zachowanie przez czytelnika wolnej woli.
"Kontrola uczuć sprzyja poczuciu godności." 

To co mnie najbardziej pozytywnie mnie pozytywnie zaskoczyło, to merytoryczne przygotowanie. Od dawna w żadnej nie-naukowej książce nie widziałam tylu przypisów. Dodatkowo mała lekcja historii, którą dostaliśmy w ramach podsumowania i odwołania do stoików starożytnych, jest miłym elementem. Wyraźnie widać, że nie była to treść spisana na kolanie, a autor wnikliwie przemyślał co i jak chce przekazać. Całość też przyjemnie się czyta, co przy tego rodzaju literaturze jest całkiem kluczową kategorią. W końcu co nam po dobrze zaplanowanym tekście, który może i przekazałby nam dużo wiedzy, a może nasz pogląd na niektóre sprawy, jeśli nie jesteśmy w stanie dobrnąć nawet do połowy. Tu na szczęście ten problem nie występuje. Słowem - nic tylko czytać.

"Od czasów Platona i Arystotelesa filozofowie uznawali przyjaźń za absolutnie fundamentalną relację dla naszego człowieczeństwa. Według Arystotelesa przyjaciel jest kimś, z kim spędza się czas ku zadowolenia obu stron, ale któremu także życzy się jak najlepiej ze względu na osobę samego przyjaciela, a nie dlatego, że sami ewentualnie moglibyśmy odnieść z tego jakąś korzyść. Przyjaźń jest zatem relacją mającą wartość samą w sobie. (...) Możesz mieć tylko nadzieję, że ty także jesteś czyimś prawdziwym przyjacielem, bo takich relacji nie można nawiązać na zasadzie kontraktu - podobnie jak nie możemy zawrzeć umowy o miłość."

Bastuba 

"Odkupienie" & "Przebaczenie" Tillie Cole

 

“Zawsze wierzyłam, że oczy człowieka mogą wiele powiedzieć o jego naturze. O jego naturze i o tym, co ma w sercu.”

“— Kiedyś myślałam, że jesteście tacy sami. Ale teraz… — opuściła ramiona. — Ale teraz widzę, że tak nie jest. Macie inne serca i inne dusze — jedna jest czysta, a druga mroczna. Szkoda tylko, że na tym świecie zawsze wygrywa ciemność.”


Od dawna w moim sercu trwa walka między seriami książkowymi, a serialami już-nie-tylko-telewizyjnymi, a zależnie od humoru szala przechyla się na jedną ze stron. Wreszcie jednak znalazłam taki cykl książek do którego wracam z pełnym zapasem entuzjazmu bez względu na nastrój, ponieważ autorka tak plastycznie przedstawiła fabułę, że wszystkich bohaterów, a jest ich lekką ręką kilkunastu i każdy inny, widzimy wyraźnie przed swoimi oczami. Do tego potrzeba talentu. A Tillie Cole tworząc kolejne tomy "Katów Hadesa" właśnie tego dokonała.

"Czytałem gdzieś, że nie liczy się ilość czasu spędzonego z kimś, tylko to, jak prawdziwi i szczerzy byliśmy podczas tych chwil.”

"Odkupienie" opowiada dalszą historię Kaina, czy teraz raczej Ridera, oraz Harmony. On kiedyś uważał się za proroka, ona wierzyła, że jest kolejną Przeklętą. Dziś oboje wiedzą, że były to kłamstwa, które wymyślił prorok Dawid, dlatego ich pierwsze spotkanie następuje w lochach, gdzie oboje są zamknięci. Dzieli ich cienki mur, przez który słyszą nawzajem swoje łzy i modlitwy. Może się okazać, że będą dla siebie jedynymi głosami w ciemności. Wspólnie mogą znaleźć jednak odkupienie.

“Łatwo jest przymknąć oko na czyjeś grzechy, gdy zaślepia nas miłość. (...) Czysta dusza zawsze znajdzie miłość. Nawet otoczona nienawiścią wcześniej czy później zapragnie miłości.”

*SPOILER ALERT*


"Przebaczenie" jest historią Phebe i AK. Kobieta, dotąd uprzywilejowana żona Judasza, która wierzyła w swoją misję, zmienia zdanie po tym co spotkało jej siostrę Lilah. Wyjątkowa niesprawiedliwość jakiej dopuściła się na niej starszyzna, sprawia że Phebe przejrzała na oczy i zaczęła dostrzegać wszystkie okrucieństwa jakie w Nowym Syjonie były na porządku dziennym. To właśnie był początek jej końca. O końcach AK wie wszystko. Przeżył jeden na wojnie, gdzie służył jako snajper, drugi, gdy spotkała go rodzinna tragedia. Dobrze wie, że jeśli dopuści do sytuacji, by ponownie otworzyć swoje serce, to kolejne cierpienie jest tylko kwestią czasu. Lecz coś go ciągnie do rudowłosej Phebe. Gdy Nowy Syjon przestaje istnieć, a kobieta zostaje uprowadzona przez Meistera, szefa organizacji wierzącej w dominację białej rasy, AK zgłasza się na ochotnika by ją odbić. Nie będzie to jednak spacer po łące, tylko powrót do wspomnieć, które mężczyzna chciał zakopać głęboko w swoim wnętrzu. Prawdziwa droga przez mękę. Dla obojga może być to jednak niezbędne, by pogodzić się z przeszłością, przebaczyć sobie i zbudować nową przyszłość. Tylko czy tego właśnie chcą? Choć różni ich wszystko, mogą okazać się sobie bliżsi niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

“Jutro wszystko będzie lepiej. Zawsze jest lepiej, gdy znów wschodzi słońce. Przyniesie nowy dzień. I rozjaśni mrok w twojej duszy.”


Tillie Cole pisze raczej brutalne książki, więc każdego kto choć trochę autorkę zna, sceny w "Odkupieniu" i "Przebaczeniu" nie powinny szokować. Za każdym razem zresztą, przy okazji robienia openboxów na instastory, staram się podkreślać, że seria opowiada o konflikcie i walkach pomiędzy sektą religijną a gangiem motocyklowym. Gwałty, morderstwa czy inne akty przemocy są po obu stronach normą. I nie wiem czy autorka stwierdziła, że jak na czwarty i piąty tom jest to dla jej czytelników zbyt "soft" czy postanowiła wytoczyć ciężką artylerię by przebić się przez wszechobecny pancerz znieczulicy, ale to o czym tym razem czytamy to jazda bez trzymanki. Chciałabym wierzyć, że to tylko fikcja literacka i żaden człowiek nie jest w stanie zmanipulować innych do tego stopnia, że jak marionetki będą działać bez wątpliwości, bez pytań, bo wiara zapewnia ich o słuszności działań ich lidera. Bo gdy na czele Społeczności Nowego Syjonu stanie Judasz w roli Kaina... następuje armagedon. Finał "Odkupienia" sprawił, że do tej pory jak o nim myślę mam ciarki. Do czego doprowadzi Meister i jego hasła o "białej sile" jeszcze nie wiemy, ale to co spotkało z jego ręki czy rozkazu Phebe sprawia, że daję wiarę, iż umysł może zdziczeć. Działać jak zwierzęcy. I chyba wolę myśleć w ten sposób, niż uwierzyć, że tak łatwo jednemu człowiekowi niszczyć innego.

“Człowiek, który jest w stanie zaryzykować wszystko, by odkupić swoje grzechy… Człowiek, który jest w stanie się poświęcić tak, by inni mogli żyć, zasługuje na ocalenie.”

Nie jest to jednak książka historyczna, a autorka nie próbuje nas umoralniać. Nadal są to przede wszystkim romanse. Dość drastyczne, ale nadal jest to przede wszystkim opowieść o sile miłości. I tej romantycznej i tej między rodzeństwem, czy matką a jej dziećmi. Nie spodziewają się, że strony poświęcone temu tak mnie wzruszą. Może dlatego czwarta część "Katów..." jest moją ulubioną. Ciężko wiernie oddać relacje między rodzeństwem, a tu ta więź jest nie tylko silna, ale też bardzo trudna. Ten tom jest najbardziej przegięty, hardcorowy i ciężki do przetrawienia, lecz jednocześnie emocje, które powoduje, gdy choć trochę uruchomi się wyobraźnię, są nie do podrobienia. Gdzieś po drodze polubiłam zarówno Ridera jak i Harmony, która jak dotąd okazała się najsilniejszą, zdecydowaną w tym czego chce, a na co więcej nie zamierza pozwalać, oraz bardzo charakterną bohaterką. To ona inspiruje innych do podobnego zachowania. Podobnie wpływa na Ridera.

“Życie jest naprawdę do dupy, kiedy człowiek jest sam. Naprawdę, kurwa, do dupy.”

Podoba mi się też klimat tych historii. Bałam się, że monologi będą przeciągnięte, albo fabuła będzie mieć nierówne tempo, ale na szczęście okazało się, że wszystko ma tu swoje miejsce i pod tym kątem lektura jest przyjemnością. Do dalszego oglądania oczywiście najbardziej popycha pytanie "Co będzie dalej? Co jeszcze może tu się wydarzyć?" I okazuje się że całkiem sporo. Mamy tu przecież zwroty w fabule, które wbijają w fotel, oraz charyzmatycznych bohaterów drugoplanowych. Mówiąc krótko i ku podsumowaniu, oba tomy zaskoczyły mnie in plus.

“Siła to tarcza, którą można opuścić tylko przed tymi, których kochamy.”


Bastuba

"Swatanie dla początkujących" Maddie Dawson



"- Proszę Cię, przewrotną cechą miłości jest właśnie to, że dla wszystkich naprawdę stanowi wielką rzecz, a nie jakieś zabezpieczenie czy polisę ubezpieczeniową na samotność. Miłość jest wszystkim. Steruje całym wszechświatem."


Kiedy recenzuje się książki jednoznacznie lubiane bądź nie lubiane, jakoś łatwiej opisać swoje uczucia i móc zdecydować: polecam czy nie polecam. Sytuacja się gmatwa, bo z jednej strony czujemy, że z główną bohaterką nie nadajemy na tych samych falach, fabuła rozciąga się jak guma w galesonach, a finał powieści jest tak przewidywalny, że aż kuje po oczach. Z drugiej strony jednak zakochaliśmy się w sympatycznej starszej Pani i jej długoletnim ukochanym parterze-rybaku, oraz w głównej męskiej postaci-odlutku. Gdzieś wyczuwasz magię tej historii i mimo kilku minusów, płynie się przez całą książkę z uśmiechem na twarzy. A w sumie to jest chyba najważniejsze. Czy ostatnią stronę kończymy z poczuciem "chcę więcej", czy z ulgą, bo "wreszcie koniec"? Ja zdecydowanie bardzo chętnie wróciła bym do świata Marnie i zobaczyła kogo jeszcze zdoła wyswatać.

"Cokolwiek się zdarza, kochaj to."


Blix zawsze wierzyła w moc dobrej energii, którą lubiła wysyłać w świat. Niektórzy zapewne nazwaliby to czarami, ale ona po prostu widziała aurę, która otacza ludzi i potrafiła na nią wpływać. Czerwoną zmieniać na żółtą, czarną na niebieską, a najlepiej do każdej dodać trochę miłości. Bo w końcu każde serce pragnie towarzystwa, prawda? Nawet jeśli chwilowo uważa, że takie uczucie nie jest co szczęścia potrzebne. Wtedy wystarczyło kilka delikatnych sugestii, drobnych działań, byle tylko umożliwić tym konkretnym osobom dostrzec, że tuż za rogiem może czekać ta wybrana, przeznaczona nam osoba. 

"Zanim znajdziesz miłość, musisz przebrnąć przez wiele strachu."


Podobną metodą Blix dostrzega, że ślub jej siostrzeńca z uroczą Marnie, z którą poznała się na spotkaniu rodzinnym, na którym przyszła panna młoda miała błyszczeć, żeby przyjęto ją z otwartymi ramionami, to nie jest najlepszy pomysł. Choć dziewczyna uparcie twierdzi, że kocha Noah, jego ciotka czuje, że tej miłości bynajmniej nie starczy na długo. Ta "niby czarownica" wie, że los ma dla Marnie plan. Wyczuwa w niej bratnią duszę wie, że dziewczynś czeka wielkie, wspaniałe życie. Jeśli ta sobie na nie pozwoli i odrzuci plan, którego tak kurczowo trzymała się przez 27 lat. Bo może "mąż, dzieci i dom na przedmieściach" to jednak nie jej droga?

"Zawsze szczycił się brakiem kłótni między nami. Ale może nie kłócisz się z kimś dlatego, że po prostu Ci nie zależy."


Zanim przejdziemy do oceny książki jako takiej, muszę zwrócić uwagę na to, że osoby które przeczytały opis na tylnej okładce, znają w sumie przebieg pierwszych 200 stron ten historii. To czy ma ona w sumie ich 400 czy 800 nie gra roli. To i tak za dużo według mnie. Gdy to sobie uświadomiłam nieźle zagotowała mi się krew. Bo przecież nie od streszczeń jest opis! Owszem, dopiero od połowy znaczy się "coś" dziać, ale może miałabym inne podejście do całej książki, gdybym mogła się cieszyć smakowaniem jej trochę wcześniej. Także za to minus.
Plusem jest za to sama książka. Autorka pięknie wykreowała swoich bohaterów. Wszyscy sąsiedzi Blix, których niestety poznajemy dość późno, mają wyjątkowe osobowości, ładnie opisaną przeszłość i pomysł na dalsze losy. Nie są tylko tłem. Dochodzi nawet do tego, że postać drugoplanowa przenosi się na pierwszy plan. Ale to już prawie spoiler, więc może przejdźmy dalej. Może teraz coś o przekoże o jakieś opowiada "Swatanie dla początkujących"? :)

"Nikt nie jest szczęśliwy każdego dnia. To naprawdę jest praca. Nad szczęściem trzeba pracować!"

Autorka wyraźnie chce dać nam znać, że czasem nie wszystko widać na pierwszy rzut oka. Niektórzy całkiem sprytnie się kamuflują, chcąc ukryć prawdziwe emocje, smutki i problemy. Inni potrafią tak dobrze udawać, że coś czują, kiedy w rzeczywistości w środku są wydrążeni ze wszystkich uczuć, że aktorzy teatralni mogą pozazdrościć im kreacji. Masek, które Ci bez problemu nakładają. Ta książka bywa więc kwaśna. Widzimy jak zepsuci i pełni nienawiści potrafią być ludzie. Jednocześnie jest tu tyle ciepła. Tyle nadziei, że nigdy nie jest za późno na jakieś zmiany w życiu, na powiedzenie "nie" rzeczywistości, która nas przytłacza. Z Marnie na początku tej książki raczej bym się nie zaprzyjaźniła. Brakowało jej właśnie tej siły, by zauważyć, że od dawna godzi się na półśrodki. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że nie jest szczęśliwa. Dopiero lekko ekscentryczna Blix uświadomiła i popchnęła dziewczynę do zmian. Z tym też wiąże się mój największy problem. Fabuła jest przeciągnięta aż do bólu i miejscami naprawdę kusiło, by przerwać lekturę i uciąć sobie drzemkę. A może to Noah tak mnie usypiał? Ciężko stwierdzić, choć ostatecznie cieszę się, że "dorwałam" do końca. Czasem nawet łezka się w oku zakręciła. Miała więc ta książka jakiś urok. 

 "Wszyscy jesteśmy poturbowani, ale i tak musimy tańczyć."

"Kiedy będziesz taka stara jak ja, zrozumiesz kilka rzeczy o miłości. A oto jedna z najważniejszych: nie możesz dawać za wygraną, jeśli w grę wchodzi ukochany. Jeśli wszerze wierzysz."



Bastuba 
Copyright © CZYTADO